sobota, 11 maja 2013

Matriarchat. Kiedy bóg był kobietą


Myśląc o dziejach ludzkości zdarza nam się zapominać o pewnej znaczącej proporcji, a mianowicie o tym, że 95% naszych dziejów to okres prehistoryczny, a jedynie 5% należy do okresu historycznego. Nasza kultura i cywilizacja nie jest nowa, nie jest rysunkiem wykonanym na czystej kartce, lecz stanowi efekt nakładających się na siebie tysiącleci. Europa wywodzi swoją tożsamość od Greków i Rzymian, ale jej korzenie tkwią znacznie głębiej. To tak, jakby pięćdziesięciolatek próbował odpowiedzieć sobie na pytanie „kim jestem?” odwołując się do swych doświadczeń z ostatnich kilkunastu miesięcy, nie pamiętając ani o swojej młodości, ani o swoim dzieciństwie. Na prehistorię można patrzeć jak na swoiste dzieciństwo ludzkości, które ją ukształtowało. 
W dziejach człowieka można na podstawie różnych kryteriów wyodrębnić rożne okresy. Jednego z najsłynniejszych podziałów dokonał Christian Thomsen, który – biorąc pod uwagę postęp technologiczny – wyodrębnił epokę kamienia, brązu i żelaza. Marksiści, uwzględniając stosunki społeczne, wyróżnili wspólnotę pierwotną, niewolnictwo, feudalizm, kapitalizm i socjalizm. Zygmunt Krzak, wybitny archeolog, wyróżnił matriarchalną prehistorię, w której myślenie człowieka zdominowane było przez podświadomość oraz patriarchalne czasy historyczne, w których przeważa świadomość. 
Matriarchat, jak podaje Z. Krzak w swojej książce Od matriarchatu do patriarchatu, miał początek ok. 30000 lat p.n.e. i trwał do 5-3 tysiąclecia p.n.e. Apogeum tego okresu, odznaczającego się przeważającym znaczeniem kobiet – czy też pierwiastka kobiecego, kobiecej świadomości – w życiu społecznym, gospodarczym i religijnym, przypadło na okres 8000 – 4000 lat p.n.e.
Kultury matriarchalne miały charakter osiadły i trudniły się rolnictwem, tworzące je społeczności nie były hierarchiczne, lecz raczej egalitarne, nie wykazywały skłonności do agresji czy ekspansji – świadczą o tym odkrycia archeologiczne, które obszernie referuje Z. Krzak we wspomnianej wcześniej książce. 
Cechą charakterystyczną rolniczych społeczności matriarchalnych był kult bogini – Wielkiej Matki, która była pierwszym bogiem ludzkości.
Jej przedstawienia w postaci figurek pojawiają się na długo przed zaistnieniem właściwego matriarchatu i przed pojawieniem się rolnictwa – są obecne w sztuce paleolitycznej sprzed 30000 lat. Tysiące ceramicznych figurek kobiecych wykopano w całej Europie, na terenie Niemiec, Włoch, Austrii, Szwajcarii, Niemiec, Polski i Ukrainy, ponadto także w Azji i Afryce. Te niewielkie, liczące od kilku do kilkudziesięciu centymetrów rzeźby, są wizerunkami nagich kobiet z wyraźnie zaznaczonymi cechami płciowymi, niekiedy kobiet ciężarnych lub rodzących, co wskazuje na istotne znaczenie aspektu płodnościowego.
Kult bogini rozwinął się w neolicie, gdy ludzie przeszli od zbieracko-łowieckiego trybu życia do gospodarki opartej na rolnictwie. Wynalezienie rolnictwa przypisuje się kobietom, które trudniąc się zbieraniem dziko rosnących owoców, nasion, korzonków i grzybów, nieustannie obserwowały cykle wzrastania roślin i nauczyły się je kontrolować i wykorzystywać. Intensywnemu rozwojowi rolnictwa od 9000 lat p.n.e. na Bliskim Wschodzie i od 7000 lat p.n.e. w Europie towarzyszył rozwój religii, której naczelnym bóstwem była Wielka Matka, Matka Ziemia. Z owego okresu pochodzi m.in. 30 tysięcy figurek odkrytych na około 300 stanowiskach archeologicznych w samej tylko Europie Południowo-Wschodniej. 
Bogini była obrazowana antropomorficznie bądź pod postacią zwierząt lub drzew. Znane są także przedstawienia bogini w towarzystwie zwierząt. Budowano jej świątynie i wznoszono ołtarze. Treścią kultu była tajemnica narodzin, śmierci i odrodzenia życia ludzkiego i całego życia w przyrodzie. Cykl ten był niezwykle ważny dla społeczności rolniczych, których przetrwanie zależało od urodzajności ziemi, obfitości plonów oraz płodności kobiet, które wydawały na świat niezbędną siłę roboczą. W społecznościach zależnych od natury, od tego, co urodzi ziemia, da morze, las itd., kobieta budziła podziw jako istota obdarzona tą samą siłą, co natura, która sama z siebie rodzi nowe, niezbędne do przeżycia produkty, stąd żeńskość najwyższego bóstwa. O uświęceniu naturalnej kreatywności właściwej kobietom pisze Erich Fromm w książce Miłość, płeć i matriarchat
Aby zapewnić sobie pomyślność, rolnicy czcili kobiece bóstwo – rodzicielkę wszelkiego życia, ale też panią śmierci i boginię odrodzenia. Wielka Matka karmiła swych wyznawców dając im plony, ale też zabijała suszą, powodzią, nieurodzajem. Jak każde bóstwo, łączyła w sobie przeciwieństwa – dobro i miłość oraz zło i zniszczenie. Wielka Matka, jako wcielenie i metafora natury, wzrastająca, rodząca i umierająca wraz z roślinami, miała trzy wcielenia, odwzorowujące następstwo naturalnych cykli: młodej Dziewczyny, dojrzałej Kobiety i Staruchy. Troistość bogini odpowiadała fazom księżyca: sierp, pełnia i nów, znajdowała odzwierciedlenie w symbolice – przedstawiano ją wykorzystując trzy kolory: biały, czerwony i czarny lub rysując trzy znaki, np. trzy linie, trzy spirale, trzy węże. Wąż, jako odwieczny symbol życia, odrodzenia i witalności uchodził za szczególne zwierzę bogini, z którym stworzyła ona świat. Motyw ten powtarza się w dawnych mitach: pelazgijskim micie o bogini Eurynome, australijskim micie o bogini Kunapipi, baskijskim micie o bogini Mari czy bengalskim micie o bogini Manasie. Resztki wyobrażeń bogini, która w towarzystwie węża stoi przy drzewie życia pojawiają się w micie biblijnym, gdzie Ewa, upokorzona inkarnacja bogini, staje się symbolem winy, wąż – symbolem zła, a drzewo życia – tabu. 
Pierwotna bogini – biała Dziewica, czerwona, płodna Matka i czarna, stara bogini przemiany: śmierci i odrodzenia, przetrwała w wielu kulturach do dziś, m.in. pod postacią chrześcijańskiej Matki Boskiej czy meksykańskiej Santa Muerte. Ciekawie o bogini, pierwszej stwórczyni świata, jej wcieleniach w dawnych wiekach i współczesnych śladach jej obecności w baśniach, legendach i folklorze pisze Joanna Podgórska w eseju Najpierw była bogini, opublikowanym w „Polityce” (2008, nr 18).
Żeńskie bóstwo było obecne od zarania cywilizacji we wszystkich dawnych kulturach agrarnych. Boginie królowały w Afryce, Azji i Europie, także wśród Słowian, którzy w swoim panteonie szczególne miejsce przyznawali trzem boginiom: Mokoszy, Ładzie i Leli. Wielka Matka występowała pod setkami imion i przydomków, w różnych wcieleniach, które opisuje Anna Kohli w książce Trzy kolory bogini, przedstawiając jednocześnie proces zacierania i zakłamywania archaicznych kultów oraz ich współczesne pozostałości.
Jednym z ciekawszych świadectw archeologicznych, które uzmysławiają, jak wyglądało życie społeczności matriarchalnych, jest osada Ҫatal Hüyük (Ҫatalhöyük) w południowo-wschodniej Turcji. Jak podaje Aleksander Kondratow w książce Zaginione cywilizacje, istniała ona przez ok. 1400 lat, na przełomie ósmego i siódmego tysiąclecia p.n.e. Zamieszkiwało ją ok. 5000 ludzi, którzy trudnili się rolnictwem – na okolicznych polach uprawiali jęczmień, pszenicę, soczewicę i groch. Hodowali też zwierzęta domowe – owce, kozy, krowy i świnie. Wytwarzali tkaniny, naczynia, narzędzia i inne przedmioty codziennego użytku. 
Położona na stoku wzgórza osada otoczona była murem z jedną tylko bramą. Domy, budowane z cegieł z iłu i drewnianych belek, przylegały do siebie, tworząc strukturę przypominającą plaster miodu. Do ich wnętrza wchodziło się przez dach, a połączone dachy pełniły funkcję chodników. W domach nie było mebli, za stoły, krzesła i łóżka służyły podwyższenia z bitej gliny, które przykrywano słomianymi matami. Pod podłogami domostw grzebano zmarłych. Mieszkańcy Ҫatal Hüyük korzystali z naczyń drewnianych, kościanych, z rzadka – kamiennych, a w późniejszych okresach także glinianych. Narzędzia wykonywano z kamienia. Metale, takie jak miedź i ołów, służyły jako surowiec do wyrobu biżuterii i ozdób.
Wiele spośród odkrytych w osadzie budynków było sanktuariami. Świadczą o tym ich rozmiary i wystrój. Ściany świątyń były bogato zdobione freskami i reliefami, w pomieszczeniach znajdowały się posągi, rzeźby i przedmioty kultowe. Wszystko ozdabiano wielokolorowymi malunkami. Dzieła sztuki sakralnej odkryte w Ҫatal Hüyük przedstawiają antropomorficzną boginię płodności i urodzaju, brzemienną lub rodzącą – Wielką Matkę, opiekunkę rolnictwa. Przedstawienia bogini ze zwierzętami, m.in. lampartami, wskazują na to, że była także patronką łowów. Jako bogini śmierci towarzyszą jej sępy, ptaki oczyszczające ciała zmarłych. Obecne są także przedstawienia bóstwa męskiego – syna i małżonka bogini, bóstwa wegetacji. Jego symbolicznym wcieleniem jest byk, liczne są przedstawienia byczych głów lub rogów. W świątyniach składano ofiary palone z roślin i mięsa. Funkcje sakralne pełniły zarówno kapłanki (odkryto ich pochówki), jak i kapłani (na ich istnienie wskazuje plastyka). 
Na podstawie wykopalisk można stwierdzić, że w Ҫatal Hüyük nie było przemocy – żaden z odkrytych szkieletów nie nosi śladów gwałtownej śmierci. Z całego okresu istnienia osady nie ma żadnych śladów splądrowania miasta czy masakry mieszkańców. Zygmunt Krzak twierdzi, że wielowiekowy pokój w Ҫatal Hüyük był skutkiem tego, iż czołową rolę odgrywały tam kobiety. Realizowały one system ideologiczny – religijny, społeczny i polityczny – który nie potrzebował przemocy i nie posługiwał się nią.
Za słusznością tej tezy przemawiać może przykład współczesnych społeczności matriarchalnych. Należy do nich lud Mosuo zamieszkujący południowe Chiny, Minangkabau – czwarta co do wielkości grupa etniczna Indonezji, Ajnowie z Japonii, indyjskie ludy Khasi, Garo i Nayar, mieszkańcy Juchitanu w Meksyku, Indianie Pueblo, Hopi i Irokezi. Choć społeczności te różnią się między sobą, łączy je charakterystyczna struktura społeczna. Matriarchat w ich wydaniu to nie rządy kobiet, bo rządów jako takich, wyrażających się władzą i dominacją, te grupy nie znają, lecz silnie rozbudowana sieć relacji opartych o strukturę klanową. Klany są matrylinearne, tworzą je babki, ich dzieci oraz dzieci ich córek. Najważniejsza osoba w klanie – zwykle seniorka rodu – nie jest na szczycie hierarchii, lecz w centrum sieci relacji. W podejmowaniu decyzji dotyczących klanu uczestniczą wszyscy i rozmawiają dopóty, dopóki nie osiągną porozumienia. Analogicznie, decyzje dotyczące wsi podejmują wspólnie przedstawiciele klanów tworzących wieś. Funkcjonuje to zarówno w małych, jak i dużych grupach – w przypadku  Minangkabau jest to społeczność sześciomilionowa. 
Matriarchaty prócz braku hierarchii i autorytarnych rządów charakteryzuje wspólnota dóbr – jednostki się nie dążą do bogacenia się, istotna jest pomyślność klanu jako całości, a własność jest kwestią drugorzędną. Wynika to z przekonania, że ziemi – Matki Ziemi – nie można posiadać na własność, można jedynie korzystać z jej darów. Z tego powodu też nie ma mowy o podbojach, wojnach czy innych przejawach agresji terytorialnej bądź skierowanej wobec innych ludzi. Znamienne, że w języku Mosuo nie ma słów oznaczających przemoc, zabójstwo czy kradzież. Można domniemywać, że realia społeczne współczesnych nam matriarchatów są zbliżone do tych, które istniały przed tysiącleciami, m.in. w Ҫatal Hüyük.
Pokojowy charakter kultur matriarchalnych niektórzy badacze, m.in. cytowany przez E. Fromma Robert Briffault, wywodzą od instynktów macierzyńskich. Ponieważ strukturę społeczną w matriarchacie buduje matrylinearny klan, podstawową relacją międzyludzką, która przekłada się na instynkty społeczne, jest relacja matka – dziecko. Miłość macierzyńska, wynikająca z konieczności biologicznej, jaką jest długotrwała zależność ludzkiego dziecka od matki, stanowi źródło wszelkiej miłości w ogóle oraz wszelkich uczuć altruistycznych, i takie właśnie uczucia dominują w społeczeństwach zbudowanych wokół relacji macierzyńskich. Ponadto społeczność matek, wiedzących jak wielkim wysiłkiem jest wydanie na świat życia i podtrzymanie go, nie będzie skłonna do agresji i sprowadzania śmierci na innych.
Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa w oparciu o takie właśnie wartości funkcjonowały matriarchalne, rolnicze kultury neolitu. Po kilku tysiącleciach rozkwitu nadszedł jednak ich kres.
Około 5000 lat p.n.e. na euroazjatyckich stepach pojawiły się społeczności patriarchalne, których gospodarka opierała się na pasterstwie i hodowli. Miały charakter koczowniczy, a fakt oswojenia konia istotnie przyczynił się do zwiększenia ich mobilności. Kultury patriarchalne były ekspansywne i agresywne, narzucały swój model życia ludom sąsiednim i z czasem zyskały dominującą pozycję. Do ekspansji patriarchatu przyczyniły się przemiany środowiska naturalnego – deforestacja Europy i Azji oraz jałowienie gleb wskutek rolnictwa żarowego, polegającego na wypalaniu i karczowaniu lasów, stworzyło warunki, w których łatwiej było przeżyć pasąc stada niż trudniąc się kopieniactwem. Wraz ze zmianą gospodarki zmieniła się także struktura społeczna oraz świadomość ludzi – zmieniła się ich hierarchia wartości, zmieniły się ich wierzenia, zmianie uległy formy kultu, zmieniły się także bóstwa, które czcili. Wielką Matkę, Matkę Ziemię zastąpił bóg niebios, burzy i gromu. Matriarchat odszedł w niepamięć. 
Matriarchatu i patriarchatu nie należy rozumieć w uproszczony sposób i wyobrażać sobie, że w społecznościach matriarchalnych kobiety były królowymi kastrującymi mężczyzn, a w społecznościach patriarchalnych mężczyźni traktowali kobiety jak żywy inwentarz i trzymali je w zagrodach. Różnica nie tkwi w tym, która z płci dominowała fizycznie nad drugą, lecz w tym, jaka wizja świata organizowała życie społeczności, jakie wynikały z niej cele. Kultury matriarchalne postrzegały świat jako królestwo Wielkiej Bogini, Wielkiej Matki, uosabiającej naturę – jednocześnie życiodajną i śmiercionośną, wyrażającą się w cyklach rodzenia, obumierania i odradzania się. Takie rozumienie świata było wspólne wszystkim członkom matriarchalnej społeczności, zarówno kobietom, jak i mężczyznom. Było ono bliskie doświadczeniu rolnika, który żyje blisko ziemi i obserwuje procesy wzrastania, owocowania i obumierania, a jeszcze bliższe fizycznemu, biologicznemu doświadczeniu kobiety – menstruacja, ciąża i poród to odczucie na własnej skórze cykliczności, konieczności i nieuchronności obecnych w naturze. 
Społeczności matriarchalne, które tak rozumiały świat, skupiały się na trwaniu. Ich celem było podtrzymanie życia, płodzenie, mnożenie się, zapewnienie sobie dobrostanu i utrzymanie go, ale też pogodzenie się z naturalnymi cyklami, przemijaniem i śmiercią. 
Zupełnie inną wizją świata i odmiennymi celami kierowały się społeczeństwa patriarchalne, które czciły męskie bóstwa, pielęgnowały etos zbrojnego męstwa i wojowniczość oraz dążyły do ekspansji, podboju nowych terenów i zdobywania dóbr, często na drodze rozboju i grabieży. Ich rozumienie rzeczywistości, stosunek do świata i innych ludzi był pochodną męskiego doświadczenia: wrodzonej męskiej agresji oraz poczucia oderwania od natury i bycia ponad narzucanymi przez nią ograniczeniami. 
Pojawienie się patriarchatu miało liczne plusy – narodziła się racjonalna świadomość, dzięki czemu w klasycznej Grecji położono podwaliny pod nowoczesną naukę, rozwinęła się technika (wskutek poszukiwania coraz lepszych rodzajów broni), powstało prawodawstwo, które po dziś dzień stanowi wzorzec praw na całym świecie. W porównaniu z bierną, osiadłą i skupioną na podtrzymaniu status quo kulturą matriarchalną, innowacyjny i ekspansywny patriarchat jawi się jako motor cywilizacyjnego postępu. Jednak ten postęp ma swoją drugą stronę – Zygmunt Krzak nazywa ją wprost regresem moralnym. W wywiadzie z archeologiem, opublikowanym w „Rzeczpospolitej” (2007, nr 290) czytamy: „Mówiąc najogólniej i w największym skrócie – na miejscu dobra pojawiło się zło. (…) w ciągu 5000 lat panowania patriarchatu mężczyźni przeprowadzili około 50000 wojen, uśmiercając rzesze ludzi, dokładnie nie da się tego policzyć, ale prawdopodobnie w grę wchodzą miliardy. Kazimierz Dziedzic, historyk, zauważył, że wraz z upływem stuleci i tysiącleci coraz więcej ludzi zabija coraz więcej ludzi. Z tego punktu widzenia idea postępu jest przesądem naukowym – tak uważam. Natura ludzka pogarsza się pod względem moralnym.”


czwartek, 7 lutego 2013

Patrzeć na chwasty


Książka Annie Dillard Pielgrzym nad Tinker Creek jest jak siedzenie w trawie nad rzeką. Pełna ciszy, spokoju i uważnego skupienia nad tym, co dzieje się w najbliższym otoczeniu – w koronach drzew, wśród traw, w podziemnych jamach i nurcie rzeki. Bohaterką tej książki jest przyroda i jej bogactwo, piękno, ale też nieczułość, okrucieństwo i niekiedy groźna obcość. Autorka Pielgrzyma... opisuje otaczający ją świat oraz własne doświadczanie przyrody. Zabiera czytelnika na spacery po lesie i nad strumieniami, pokazuje zwierzęta, rośliny, cykle wzrastania i obumierania. W piękny, impresyjny sposób odmalowuje więź, która łączy wszystkie organizmy żywe – więź, o której my, ludzie, często zapominamy. Jak napisał Erlend Loe w Dopplerze, ludzie dostrzegają tylko samych siebie lub ewentualnie innych przedstawicieli swego gatunku, pielęgnując "złudzenie, że to człowiek jest najważniejszą istotą na ziemi. Bardzo dziwne złudzenie. Może się przecież kiedyś okazać, że najważniejsze są łosie." Albo węgorze, których niezwykłe nocne wędrówki ze słodkich do słonych wód są opisane w Pielgrzymie nad Tinker Creek.

Annie Dillard wskazuje na urzekającą analogię między światem roślinnym i zwierzęcym, a więc także ludzkim – cząsteczka chlorofilu złożona jest ze 136 atomów wodoru, węgla, tlenu i azotu, ułożonych wokół pierścienia centralnego, w którego środku znajduje się atom magnezu. Nadaje on chlorofilowi zieloną barwę, którą widzimy na liściach wszystkich roślin. Taka sama cząsteczka, różniąca się od chlorofilu tylko tym, że zamiast magnezu w środku pierścienia centralnego ma żelazo, to hemoglobina.

O analogii czerwieni krwi i zieleni liści piszą również autorzy Najpiękniejszej historii roślin. Zawarte w tej książce liczne fakty z zakresu botaniki, morfologii i fizjologii roślin, a zwłaszcza ich ewolucyjnej historii pozwalają na lepsze zrozumienie tego, co jest tak blisko nas, a czego często w ogóle nie znamy. Codziennie mijamy drzewa, a nie wiemy w jaki sposób udaje im się przetrwać tęgie mrozy. Podziwiamy piękno kwiatów, ale nie wiemy, jak tworzą swoje barwy. Jemy rośliny, ubieramy się w ich włókna, budujemy z nich meble i domy. Rośliny należą do naszych odległych przodków, a nasze dzisiejsze życie jest uzależnione od ich istnienia. Dobrze jest je poznać, zrozumieć i nauczyć się szanować.


Warto czasem położyć się na trawie, na łące, wśród wyki, gorycznika i rumianku, pozwolić obleźć się chrząszczom i mrówkom, i przyjrzeć się temu, co wokół nas rośnie. Władimir Sołouchin w Zielsku pisze o leżeniu na trawie: "Tak spędzone chwile mogą stać się jednymi z najlepszych, najbardziej ważkich w całym naszym życiu. (...) Większa część naszego życia upływa nam w mieście, w pociągach, samolotach, w hotelach. Uważamy, że ważniejsze jest trzygodzinne zebranie czy wieczór spędzony w restauracji aniżeli poleżenie sobie na polu. Lata płyną, a to marzenie wciąż się nie ziszcza. Wciąż odsuwamy je na bok". Wciąż nie możemy oderwać się od świata, który miga nam przed oczami tysiącem obrazów i wpycha się do uszu kakofonią dźwięków. Nieustanny pęd i hałas stwarza – szczególnie w miastach – koszmarne warunki, w których człowiek jako tako wypełnia swoje funkcje biologiczne i społeczne jedynie dzięki wyjątkowej zdolności przystosowywania się do sytuacji, niestety kosztem nerwów, zdrowia fizycznego i psychicznego. "Dlatego też oprócz ciszy deficytowym towarem staje się na świecie waleriana" – konstatuje Sołouchin. I zachęca, by oderwać wzrok od "niekończącego się przemykania obrazów" i zatrzymania go "na wielkiej nieruchomej kropli, jaka zebrała się w pofałdowanym, kosmatym listku gwiazdosza, albo też na mikroskopijnym spadochronie dmuchawca".

środa, 30 stycznia 2013

Coś dla ciała


Po lekturze książki Wagina: kobieca seksualność w historii kultury autorstwa Catherine Blackledge pomyślałam – o ile mniej kompleksów miałabym, gdybym przeczytała ją w wieku lat nastu! O ile łatwiej przyszłoby mi polubić własne ciało! Być może nie musiałabym poświęcać ładnych paru lat na przezwyciężenie tego, czym zatruła mnie wroga kobiecemu ciału kultura, której wszechobecny przekaz mówi – nie wprost, ale nader jasno – wszystko w twoim wyglądzie jest do poprawki. Każda część ciała wymaga ulepszenia, nieustannego, niekończącego się nanoszenia poprawek. Dziewczynki, nastolatki i dorosłe kobiety bombardowane są obrazami fizycznego ideału, w niewielkim stopniu przypominającego ludzkie ciało, a każde odstępstwo od tego ideału budzi całą gamę negatywnych odczuć. Zanurzenie w takiej kulturze sprawia, że tracimy szacunek do swojego ciała i zaczynamy je traktować jak kłopotliwy przedmiot.

Książka Blackledge jest dla mnie odtrutką na taki przekaz kulturowy . Autorka przekazuje w niej konkretną wiedzę na temat kobiecej anatomii i fizjologii, wzbogacając ją o wiadomości dotyczące biologii samic innych gatunków, a także przedstawiając sposób postrzegania żeńskich narządów płciowych w różnych epokach i kulturach. Zrozumienie faktów na temat budowy i funkcji kobiecego ciała pozwala spojrzeć na nie w inny sposób – nie jak na zbiór wad wymagających poprawek, lecz jak na wspaniały, złożony organizm, w którym zachodzą niezwykłe procesy. Ciało opisywane przez Blackledge zachwyca złożonością budowy i różnorodnością funkcji – a przez to przestaje jawić się jako obiekt wyłącznie estetyczny.
I w ten oto sposób porządna lekcja biologii staje się antidotum na zgubny wpływ kultury Photoshopa.  

niedziela, 27 stycznia 2013

Marlen Haushofer. Pejzaże wewnętrzne introwertyka.


Na wszystkie ważne dla mnie książki trafiam przypadkiem. Nie inaczej było z twórczością Marlen Haushofer.

Kilka lat temu zajmowałam się w pracy wprowadzaniem do katalogu komputerowego starych zbiorów magazynowych. Pewnego dnia przywiozłam sobie kolejny wózek pełen książek do opracowania i wśród nich znalazłam małą, podniszczoną i niepozorną książeczkę – Sekretne drzwi Marlen Haushofer. Ani tytuł, ani nazwisko autorki nic mi nie mówiły, ale zaintrygowały mnie ilustracje na wyklejkach.

Barbara Szubińska - ilustracja na wyklejce Sekretnych drzwi M. Haushofer


Zaczęłam tę książkę obmacywać, obwąchiwać, w końcu – wiedziona jakimś przeczuciem, jakimś szóstym czytelniczym zmysłem – wzięłam do domu.
Kiedy tylko przeczytałam kilka pierwszych stron, wiedziałam, że to jedna z TYCH książek – takich, przy których czuję pełne porozumienie z autorem, widzę, że to są moje emocje, moja wrażliwość i moje doświadczanie świata. Właśnie tego szukam w literaturze pięknej.

Fabuła Sekretnych drzwi jest mało istotna i w gruncie rzeczy banalna – opowiada o nieszczęśliwie zakończonej miłości. Dużo ważniejsza jest w powieści postać głównej bohaterki – trzydziestoletniej Anette, kobiety wrażliwej, inteligentnej, świadomej siebie. Anette ma skłonności do samotnictwa, zmaga się z niemożnością przełamania wewnętrznej bariery oddzielającej ją od ludzi. Sama przyznaje:
„Człowiekiem społecznym jestem tylko w myślach”.

Bohaterka ma wokół siebie rodzinę, znajomych, kochanków, ale pozostaje osobna, jest widzem, a nie uczestnikiem życia. Niekiedy wyłazi ze swego kokonu, ale nie za często i na niezbyt długo:
„Dni mijały, Anette przebiegała je w pośpiechu, przyciskając ręką kapelusz, wpadając na obcych ludzi w tramwaju, siedząc przy maszynie do pisania i regałach z książkami, opierając się bez tchu o drzwi i wreszcie, uratowana, w łóżku. Pod koniec tygodnia otrząsnęła się z otępienia i poczuła się bardzo samotna nad filiżanką herbaty, postanowiła w następną sobotę zaprosić kilka osób (…). Tak było dobrze; obojętne, dość ciepławe rozmowy, powściągliwa adoracja i bliskość ludzkich ciał przezwyciężyły samotność, która nagromadziła się w mieszkaniu.”

Zawarty w książce zapis przeżyć głównej bohaterki odznacza się prawdziwością i autentyzmem psychologicznym, jest niezwykle wnikliwy i trafny, a przy tym bardzo subtelny i stonowany w wymowie:
„Dawno już uświadomiła sobie, że i tak nie potrafi nic zmienić w swoim niedoskonałym otoczeniu, nawet gdyby zachowywałaby się jak dzikie zwierzę albo jak potulne jagnię, wszystko jedno. Znacznie jej tylko ułatwiało życie to, że robiła dobrą minę do złej gry, co nie było zresztą wcale takie trudne, szczególnie, że to nie była jej gra. To żadna sztuka być jako widz uprzejmą i opanowaną.
A co właściwie było jej grą? Nie wiedziała. Dawniej czasem próbowała włączyć się do gry innych, ale po krótkim czasie łapała się na tym, że znów stoi na miejscu widza. Jej krótkotrwałe małżeństwo, jej miłostki i przyjaźnie nie były niczym innym, tylko takimi próbami. Ze sceptycyzmem i prawie niechętnie dawała się czasem namówić do gry, ale tylko dlatego, że nie chciała psuć zabawy (…). Bywały też chwile, kiedy ogarniała ją rozpacz z powodu tego wyobcowania.”

„(...) powiedziała sobie: skończ z tym, skończ z tym nieustannym rozmyślaniem, tego nikt nie jest w stanie wytrzymać na dłuższą metę, a i ty sama jesteś tylko zakłopotana i zmieszana. To tylko zły zwyczaj wszystkich samotnych ludzi, który ich czyni jeszcze bardziej niezdolnymi do życia w rzeczywistości.”

„Niekiedy na ulicy ogarnia mnie panika. Jak daleko sięgam pamięcią, zawsze tak było. Wszystko, co mnie otacza, odczuwam jako coś wrogiego, obcego i pełnego utajonego niebezpieczeństwa (…). Co mnie naprawdę przeraża, to uczucie, że jestem sama we wrogim świecie ludzi.”

„Sprawy, które spływają po innych ludziach, u mnie wdzierają się głęboko i nabierają takiej wagi, że wprost im to nie przystoi. Moja wrażliwość graniczy niemal z chorobą. Nawet czerwonym kasztanom na placu i gołębiom na gzymsach udaje się zbić mnie z tropu i zranić. Na zewnątrz wszystko jest tak samo, a jednak niedostrzegalnie się zmienia.”

Po lekturze pierwszej powieści Marlen Haushofer dołączyłam ją do grona autorów, do których jestem mocno przywiązana. Biblioteczny egzemplarz Sekretnych drzwi musiałam oddać, ale szybko kupiłam w antykwariacie własny. Stoi teraz na półce obok innych powieści Haushofer – Mansardy i Ściany.


W Mansardzie również główną bohaterką jest kobieta nie tyle samotna (bo jest i żoną, i matką), co wyobcowana. Sama opisuje się w następujący sposób:

„jestem potworem, potworem, który wolny i samotny chce bujać po lasach i nie znosi nawet muśnięcia pędu rośliny na czole. Nie byłoby to zresztą nic strasznego. Ale ten potwór od czasu do czasu pragnie być kochanym, głaskanym i skomląc przypełza z powrotem do ludzi.”

Bohaterka Mansardy prowadzi zwyczajne, bezbarwne życie przeciętnej kobiety – obiady, sprzątanie, zakupy, niedzielne wyjścia do muzeum z mężem. Jednak jej życie wewnętrzne jest kompletnie osobne, oddzielone od życia rodziny, a ponadto zaskakująco bogate w zestawieniu z tym, jak jej egzystencja wygląda z zewnątrz.

Zachwyciło mnie w tej książce skupienie uwagi na szczegółach, które niby nie są ważne, ale to właśnie o nich się pamięta i to właśnie one decydują o realizmie powieści. Bo życie z tego właśnie się składa – z drobnych i nieważnych rzeczy, a nie epickich wydarzeń, uporządkowanych i sensownych. Złożona z drobiazgów codzienność opisana w Mansardzie jest, mimo swej szarości i monotonii, bardzo poetycka.

Najbardziej zapadła mi w pamięć inna powieść Haushofer – Ściana. To przepiękna i straszna książka. Najbardziej dojmujący opis lęku i osamotnienia, z jakim się zetknęłam z jednej strony, a z drugiej – najbardziej przekonująca opowieść o zdobywaniu zaufania do siebie i poleganiu na własnej sile – zarówno psychicznej, jak i fizycznej. Ściana jest jak bardzo mądra baśń, jedna wielka metafora, której znaczenia nie można do końca uchwycić, ale wie się, że to coś istotnego. Emanuje z tej książki skupienie i związana z nim umiejętność dostrzegania tego, co w życiu ważne.

Bohaterka Ściany nagle znajduje się w ekstremalnej sytuacji – odcięta od świata musi przetrwać zdana tylko na siebie i na otaczającą ją przyrodę. Zaczyna wieść życie złożone z tego, co najważniejsze – z pracy, od której zależy przetrwanie: uprawy roli, oporządzania zwierząt, zbierania owoców, gromadzenia opału, naprawiania domu. Jej życie staje się nieustanną krzątaniną. Zarówno w tej pracy, jak i w jej opisie, jest coś z medytacji. Czujna obserwacja otoczenia, aby niczego nie przeoczyć, żeby wiedzieć, kiedy posadzić kartofle i kiedy zżąć siano.

Pięknie przedstawiona jest w książce więź bohaterki ze zwierzętami – zarówno tymi, którymi się opiekuje, jak i tymi, które zabija i zjada.

Jest też w Ścianie dużo śmierci – wszystko w tej książce umiera, rozpada się, rozkłada. Bohaterka żyje blisko natury, a więc blisko śmierci.
Walcząc o przetrwanie, rozmyśla nad swym poprzednim stylem życia, systemem wartości i dochodzi do ciekawych konkluzji:
„myślałam o moim poprzednim życiu i stwierdziłam, że pod żadnym względem nie było udane. Osiągnęłam bardzo niewiele z tego, czego chciałam, a tego wszystkiego, co osiągnęłam, już nie chciałam. Pewnie z innymi ludźmi było tak samo. O tym właśnie, kiedy jeszcze rozmawialiśmy ze sobą, nigdy nie było mowy.”

„Wiedziałam teraz, co było fałszywe i jak to mogłam lepiej zrobić. Byłam bardzo mądra, lecz mądrość moja przyszła zbyt późno i gdybym nawet urodziła się mądra, na nic by się to nie zdało w świecie, który nie był mądry.”

„Było niemal niemożliwością w brzęczącej ciszy łąki, pod ogromnym niebem, pozostać pojedynczym, odrębnym Ja, małym, ślepym, upartym życiem, wzbraniającym się przeciwko włączeniu do ogromnej wspólnoty. Kiedyś całą moją dumą było to, aby być takim życiem, ale nagle na hali wydało mi się ono bardzo mizerne i śmieszne, nadęta nicość.”

„Siedziałam sama w lesie z krową, psem i kotem i nie miałam nic z tego wszystkiego, co w ciągu czterdziestu lat stanowiło moje życie. Śnieg leżał na świerkach, ogień trzaskał w piecu i wszystko było tak, jak od zarania powinno było być.”

Ściana pełna jest charakterystycznych dla twórczości Haushofer opisów osamotnienia i wyobcowania – najbardziej poruszający z nich to symboliczny obraz białej wrony:
„Tej jesieni pojawiła się biała wrona. Lata zawsze z tyłu za innymi i całkiem sama opuszcza się na drzewo, od którego stronią jej towarzyszki. Nie mogę pojąć, dlaczego inne wrony jej nie lubią. Dla mnie jest ona wyjątkowo pięknym ptakiem, ale dla członków jej gatunku jest wstrętna. Widzę, jak sterczy samotna na świerku i wpatruje się w łąkę, smutny dziwoląg, który nie powinien istnieć – biała wrona. Czeka, aż całe stado odleci, wtedy przynoszę jej trochę jedzenia. Jest tak oswojona, że mogę się do niej zbliżyć. Niekiedy już podskakuje, kiedy widzi, że się zbliżam. Ona nie może wiedzieć, dlaczego jest odepchnięta, nie zna innego życia. Zawsze będzie odpychana i tak samotna, że mniej się boi człowieka niż swoich czarnych braci. Może budzi w nich taki wstręt, że nawet nie chcą zadziobać jej na śmierć. Czekam codziennie na białą wronę i wabię ją, a ona patrzy na mnie uważnie czerwonymi oczami. Mogę zrobić dla niej bardzo niewiele. Moje odpadki przedłużają może życie, którego nie powinno się przedłużać. Ale ja chcę, żeby biała wrona żyła, i marzę czasem, że w lesie istnieje druga taka i że obydwie się odnajdą. Nie wierzę w to, tylko bardzo sobie tego życzę.”

Ściana jest przepiękną książką. Czytałam ją z przerażeniem i zachwytem jednocześnie. Pozostawiła we mnie wewnętrzne poczucie pewności i siły. A także poczucie obcowania z niezwykłą, mądrą kobietą, jaką niewątpliwie była Marlen Haushofer. Z jej książek bije właśnie mądrość – głęboka, życiowa, wynikająca ze zrozumienia świata i melancholijnego pogodzenia się z losem. Charakterystyczny dla twórczości tej autorki jest tekst, jaki zanotowała na miesiąc przed śmiercią:

Marlen Haushofer w 1950 r.
„Nie martw się. Widziałaś za dużo i za mało, jak wszyscy ludzie przed tobą. Może zanadto kochałaś i nienawidziłaś – ale tylko przez niewiele lat – dwadzieścia lub mniej więcej tyle. Ale cóż to jest dwadzieścia lat? Potem część ciebie była już martwa, zupełnie tak jak u wszystkich ludzi, którzy nie mogą już kochać ani nienawidzić.
Zniosłaś wiele cierpień, niechętnie, jak wszyscy ludzie przed tobą. Twoje ciało bardzo szybko zaczęło ci dokuczać. Nigdy go nie lubiłaś. To było dla ciebie źle, ale i dobrze, bo do ciała nielubianego dusza nie jest bardzo przywiązana. A czym jest dusza? Zapewne nigdy duszy nie miałaś, tylko intelekt, ten zaś nie zważał ma uczucia. A może czasem było jednak inaczej? Na krótkie chwile? Na widok dzwonków albo oczu kota, w trosce o kogoś albo wobec pewnych kamieni, drzew i posągów; jaskółek nad Rzymem.
Nie martw się. Nawet jeśli byłabyś obarczona duszą, nie pragnie ona niczego innego, jak tylko głębokiego snu bez snów. Nie lubiane ciało nie będzie dolegać. Krew, mięso, kości i skóra, wszystko stanie się kupką prochu, a mózg przestanie wreszcie myśleć.
Nie martw się – wszystko, co było, okaże się daremne – jak u wszystkich ludzi przed tobą.
Zupełnie normalna historia.”