Książka Annie Dillard Pielgrzym nad
Tinker Creek jest jak siedzenie w trawie nad rzeką. Pełna ciszy,
spokoju i uważnego skupienia nad tym, co dzieje się w najbliższym
otoczeniu – w koronach drzew, wśród traw, w podziemnych jamach i
nurcie rzeki. Bohaterką tej książki jest przyroda i jej bogactwo,
piękno, ale też nieczułość, okrucieństwo i niekiedy groźna
obcość. Autorka Pielgrzyma... opisuje otaczający ją świat oraz
własne doświadczanie przyrody. Zabiera czytelnika na spacery po lesie i nad strumieniami, pokazuje zwierzęta, rośliny, cykle wzrastania i obumierania. W piękny, impresyjny sposób
odmalowuje więź, która łączy wszystkie organizmy żywe – więź,
o której my, ludzie, często zapominamy. Jak napisał Erlend Loe w
Dopplerze, ludzie dostrzegają tylko samych siebie lub ewentualnie
innych przedstawicieli swego gatunku, pielęgnując "złudzenie,
że to człowiek jest najważniejszą istotą na ziemi. Bardzo dziwne
złudzenie. Może się przecież kiedyś okazać, że najważniejsze
są łosie." Albo węgorze, których niezwykłe nocne wędrówki
ze słodkich do słonych wód są opisane w Pielgrzymie nad Tinker
Creek.
Annie Dillard wskazuje na urzekającą
analogię między światem roślinnym i zwierzęcym, a więc także
ludzkim – cząsteczka chlorofilu złożona jest ze 136 atomów
wodoru, węgla, tlenu i azotu, ułożonych wokół pierścienia
centralnego, w którego środku znajduje się atom magnezu. Nadaje on
chlorofilowi zieloną barwę, którą widzimy na liściach wszystkich
roślin. Taka sama cząsteczka, różniąca się od chlorofilu tylko
tym, że zamiast magnezu w środku pierścienia centralnego ma
żelazo, to hemoglobina.
O analogii czerwieni krwi i zieleni
liści piszą również autorzy Najpiękniejszej historii roślin.
Zawarte w tej książce liczne fakty z zakresu botaniki, morfologii i
fizjologii roślin, a zwłaszcza ich ewolucyjnej historii pozwalają
na lepsze zrozumienie tego, co jest tak blisko nas, a czego często w
ogóle nie znamy. Codziennie mijamy drzewa, a nie wiemy w jaki sposób
udaje im się przetrwać tęgie mrozy. Podziwiamy piękno kwiatów,
ale nie wiemy, jak tworzą swoje barwy. Jemy rośliny, ubieramy się
w ich włókna, budujemy z nich meble i domy. Rośliny należą do
naszych odległych przodków, a nasze dzisiejsze życie jest
uzależnione od ich istnienia. Dobrze jest je poznać, zrozumieć i
nauczyć się szanować.
Warto czasem położyć się na trawie,
na łące, wśród wyki, gorycznika i rumianku, pozwolić obleźć
się chrząszczom i mrówkom, i przyjrzeć się temu, co wokół nas
rośnie. Władimir Sołouchin w Zielsku pisze o leżeniu na trawie:
"Tak spędzone chwile mogą stać się jednymi z najlepszych,
najbardziej ważkich w całym naszym życiu. (...) Większa część
naszego życia upływa nam w mieście, w pociągach, samolotach, w
hotelach. Uważamy, że ważniejsze jest trzygodzinne zebranie czy
wieczór spędzony w restauracji aniżeli poleżenie sobie na polu.
Lata płyną, a to marzenie wciąż się nie ziszcza. Wciąż
odsuwamy je na bok". Wciąż nie możemy oderwać się od
świata, który miga nam przed oczami tysiącem obrazów i wpycha się
do uszu kakofonią dźwięków. Nieustanny pęd i hałas stwarza –
szczególnie w miastach – koszmarne warunki, w których człowiek
jako tako wypełnia swoje funkcje biologiczne i społeczne jedynie
dzięki wyjątkowej zdolności przystosowywania się do sytuacji,
niestety kosztem nerwów, zdrowia fizycznego i psychicznego. "Dlatego
też oprócz ciszy deficytowym towarem staje się na świecie
waleriana" – konstatuje Sołouchin. I zachęca, by oderwać
wzrok od "niekończącego się przemykania obrazów" i
zatrzymania go "na wielkiej nieruchomej kropli, jaka zebrała
się w pofałdowanym, kosmatym listku gwiazdosza, albo też na
mikroskopijnym spadochronie dmuchawca".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz