czwartek, 7 lutego 2013

Patrzeć na chwasty


Książka Annie Dillard Pielgrzym nad Tinker Creek jest jak siedzenie w trawie nad rzeką. Pełna ciszy, spokoju i uważnego skupienia nad tym, co dzieje się w najbliższym otoczeniu – w koronach drzew, wśród traw, w podziemnych jamach i nurcie rzeki. Bohaterką tej książki jest przyroda i jej bogactwo, piękno, ale też nieczułość, okrucieństwo i niekiedy groźna obcość. Autorka Pielgrzyma... opisuje otaczający ją świat oraz własne doświadczanie przyrody. Zabiera czytelnika na spacery po lesie i nad strumieniami, pokazuje zwierzęta, rośliny, cykle wzrastania i obumierania. W piękny, impresyjny sposób odmalowuje więź, która łączy wszystkie organizmy żywe – więź, o której my, ludzie, często zapominamy. Jak napisał Erlend Loe w Dopplerze, ludzie dostrzegają tylko samych siebie lub ewentualnie innych przedstawicieli swego gatunku, pielęgnując "złudzenie, że to człowiek jest najważniejszą istotą na ziemi. Bardzo dziwne złudzenie. Może się przecież kiedyś okazać, że najważniejsze są łosie." Albo węgorze, których niezwykłe nocne wędrówki ze słodkich do słonych wód są opisane w Pielgrzymie nad Tinker Creek.

Annie Dillard wskazuje na urzekającą analogię między światem roślinnym i zwierzęcym, a więc także ludzkim – cząsteczka chlorofilu złożona jest ze 136 atomów wodoru, węgla, tlenu i azotu, ułożonych wokół pierścienia centralnego, w którego środku znajduje się atom magnezu. Nadaje on chlorofilowi zieloną barwę, którą widzimy na liściach wszystkich roślin. Taka sama cząsteczka, różniąca się od chlorofilu tylko tym, że zamiast magnezu w środku pierścienia centralnego ma żelazo, to hemoglobina.

O analogii czerwieni krwi i zieleni liści piszą również autorzy Najpiękniejszej historii roślin. Zawarte w tej książce liczne fakty z zakresu botaniki, morfologii i fizjologii roślin, a zwłaszcza ich ewolucyjnej historii pozwalają na lepsze zrozumienie tego, co jest tak blisko nas, a czego często w ogóle nie znamy. Codziennie mijamy drzewa, a nie wiemy w jaki sposób udaje im się przetrwać tęgie mrozy. Podziwiamy piękno kwiatów, ale nie wiemy, jak tworzą swoje barwy. Jemy rośliny, ubieramy się w ich włókna, budujemy z nich meble i domy. Rośliny należą do naszych odległych przodków, a nasze dzisiejsze życie jest uzależnione od ich istnienia. Dobrze jest je poznać, zrozumieć i nauczyć się szanować.


Warto czasem położyć się na trawie, na łące, wśród wyki, gorycznika i rumianku, pozwolić obleźć się chrząszczom i mrówkom, i przyjrzeć się temu, co wokół nas rośnie. Władimir Sołouchin w Zielsku pisze o leżeniu na trawie: "Tak spędzone chwile mogą stać się jednymi z najlepszych, najbardziej ważkich w całym naszym życiu. (...) Większa część naszego życia upływa nam w mieście, w pociągach, samolotach, w hotelach. Uważamy, że ważniejsze jest trzygodzinne zebranie czy wieczór spędzony w restauracji aniżeli poleżenie sobie na polu. Lata płyną, a to marzenie wciąż się nie ziszcza. Wciąż odsuwamy je na bok". Wciąż nie możemy oderwać się od świata, który miga nam przed oczami tysiącem obrazów i wpycha się do uszu kakofonią dźwięków. Nieustanny pęd i hałas stwarza – szczególnie w miastach – koszmarne warunki, w których człowiek jako tako wypełnia swoje funkcje biologiczne i społeczne jedynie dzięki wyjątkowej zdolności przystosowywania się do sytuacji, niestety kosztem nerwów, zdrowia fizycznego i psychicznego. "Dlatego też oprócz ciszy deficytowym towarem staje się na świecie waleriana" – konstatuje Sołouchin. I zachęca, by oderwać wzrok od "niekończącego się przemykania obrazów" i zatrzymania go "na wielkiej nieruchomej kropli, jaka zebrała się w pofałdowanym, kosmatym listku gwiazdosza, albo też na mikroskopijnym spadochronie dmuchawca".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz